Jak przeszliśmy Alpy z Monachium do Wenecji - PL / CZ pondělí 15. červen, 2015
Start: Plac Mariacki, Monachium Koniec: Plac Świętego Marka, Wenecja
Kraje:
Niemcy
Austria
Włochy Długość trasy: 747 km Liczba dni: 29 etapy dzienne Pasma alpejskie:
Alpy Karwendelskie
Alpy Tuxertalskie
Alpy Zillertalskie
Dolomity – pierwsze pasmo
Dolomity – drugie pasmo
Alpy Treviso (Alpy Weneckie) Przewyższenia: góra 22.200 m, dół 25.000 m Najwyższy szczyt: Piz Boé (3152 m n.p.m.) Geocaching: GC1FPN1
najdłuższa piesza trasa w Europie
Česky
Cały rok zbierałam w internecie informacje na temat tej trasy. Przeczytałam dziesiątki opowieści ludzi, którzy ją przeszli, przejrzałam setki zdjęć. Zaczęłam marzyć, że pewnego dnia zrobię pierwszy krok w kierunku Wenecji. Byłam podekscytowana pomysłem przejścia Alp. Wędrować między szczytami Alp, z dala od cywilizacji - to właśnie coś dla mnie. Chciałam zapomnieć o świecie i nie myśleć o niczym – tylko iść. Ale kiedy przyszedł długo oczekiwany dzień wyjazdu, naszły mnie wątpliwości. Czy coś takiego jest w mojej mocy? Co zrobię, gdy pojawi się jakaś kontuzja? Co zrobię, gdy opadnę z sił? A jeśli pojawią się jakieś dolegliwości? Czy dam radę przez miesiąc dźwigać dwudziestokilogramowy plecak? Jeszcze na chwilę zatrzymałam się w drzwiach i zawahałam. Nie, wyprawy nie odłożę. Z tego marzenia nie zrezygnuję. Drzwi zamknięte.
Monachium, plac Mariacki, ósma rano. Obok mnie Matěj Kovalevský, jedyny człowiek, który miał odwagę pójść ze mną. Nie znam go. Raz tylko spotkaliśmy się na szybko, by omówić wyprawę, wymienić się informacjami. Teraz ten obcy mi człowiek przez cały miesiąc będzie moim jedynym towarzyszem i przyjacielem, jedyna osobą, która będzie mogła mi pomóc w trudnej sytuacji. Wychodzimy z placu przez bramę i zaczynamy naszą podróż.
Dzień 1. i 2.
Nasza podróż nie zaczęła się sielankowo. Dopiero pierwszy dzień, a już daje się we znaki ostry, ulewny deszcz. Nawet w nocy w namiocie. Następnego dnia jest jeszcze gorzej. Od rana pada rzęsisty, ulewny deszcz. Niebo jest przejmująco szare. Żadnych oznak poprawy pogody. Po kilku godzinach wędrówki w niekończącej się zlewie, zdecydowaliśmy się poczekać i schować pod wąskim dachem opuszczonej leśnej chaty. Mija godzina, druga, trzecia. Jest późne popołudnie, a deszcz pada nadal. Zaczynamy wątpić, czy uda nam się zakończyć zaplanowany dzienny etap. Nie możemy sobie pozwolić na opóźnienie. Musimy iść dalej.
Uszliśmy zaledwie kilka kilometrów i mamy kolejny problem – złe oznakowanie dróg leśnych sprawiło, że zboczyliśmy z trasy 7 km. Zejście z trasy i kilkugodzinne opóźnienie wyraźnie wskazują, że tego etapu nie da się dokończyć na czas. Do celu w Bad Tölz zostało nam jeszcze 10 długich kilometrów, a już się ściemnia. Co teraz? Szukać miejsca biwakowego na błotnistych łąkach? Za nic w świecie nie chcemy spać w namiocie w czasie ulewy, więc szukamy jakiegokolwiek schronienia pod dachem. Letni obóz dla dzieci wydaje się być znakiem nadziei. Przychodzimy do niego już po zapadnięciu zmroku. Prosimy personel o nocleg. Ale obsługa obozu nie ma dla nas litości i wydaje wyrok: „Nie mamy dla was miejsc. Rozbijcie sobie namiot”. Trudno nam było wyobrazić sobie coś gorszego.
Kryzys trzeciego dnia: autostop, autobus, kolejka linowa i osiem kilometrów piekła
Padało cały dzień i całą noc bez przerwy. Trzeciego dnia lało. Niewypoczęci, po bezsennej nocy składamy namiot przesiąknięty wodą. Wszystko mamy mokre. Dzisiejszy etap powinniśmy zakończyć w schronisku górskim Tutzinger, ale 10 km opóźnienia z poprzedniego dnia sprawia, że będzie to absolutnie niemożliwe. Jeśli do piątej po południu nie dotrzemy do kolejki linowej, kolejną noc z rzędu czeka nas spanie w mokrym namiocie. Mamy kryzys. Rozpaczliwa sytuacja zmusza nas do desperackiego kroku. Musimy zapomnieć na chwilę o honorze. Dwa kilometry jedziemy autostopem, kolejne dziesięć – autobusem. To nie jest honorowe rozwiązanie i nie jesteśmy z niego dumni. Ale to jedyny sposób, aby nadrobić zaległości i uniknąć kolejnej okropnej nocy. Dzięki „odrobieniu” części straconego czasu, udaje się nam złapać jeden z ostatnich kursów kolejką linową i w końcu dotrzeć do gór. Od suchego i ciepłego schroniska dzieli nas tylko 8 km marszu grzbietem. „To nie problem” - myślimy, nie wiedząc, że najgorsze dopiero przed nami.
Docieramy do grzebienia, a tam kulminanta pogodowa. Do ostrego, intensywnego deszczu dochodzi wichura, wszędzie gęsta mgła i zimno niewyobrażalne. Ubita ścieżka zmieniła się w głębokie koryto potoku. Powierzchnia jest raz rozmokłą skałą, raz śliskim błotem. Każdy krok jest niepewny i niebezpieczny. Teren jest nierówny i skalisty, wszędzie drabinki, stalowe liny, uchwyty i klamry. Próba pokonania takiej drogi w deszczu może skończyć się nieszczęściem. Było blisko. Gdy schodziłam z drabiny na skalny gzyms, poślizgnęłam się na mokrej skale, a ciężki plecak przeważył mnie. W ostatniej chwili udało mi się chwycić zwisającą linę. Przerażenie i trwoga przeszyły mnie od stóp do głów. Gdy złapałam równowagę spostrzegłam, że wzdłuż szlaku umieszczone zostały symboliczne pomniki osób, które zginęły w tym miejscu, w złych warunkach pogodowych. Niewiele brakowało, by na tym symbolicznym cmentarzu przybył jeszcze jeden krzyż.
Wysmagani deszczem i wichrem, cali mokrzy dochodzimy do schroniska Tutzinger. Nie mam siły kontynuować wędrówki i jestem zdecydowana wrócić następnego dnia do domu. Poddaję się. Nie ma co – to jest dla mnie zbyt trudne. Leże w suchej i ciepłej pościeli. Oczy same się zamykają. To nie sen, ale omdlenie.
Dzień 4.
Czuję się tak jak mityczny Feniks odradzający się z popiołów, w chwili, gdy znów zamienia się w proch - budzę się wypalona i obolała. W głowie czuję szybki puls i tępy ból, nie mogę nawet stanąć na nogach. Boli mnie wszystko. Patrzę przez okno na niebo. Jest pochmurno, ale nie pada. Powietrze jest chłodne, dochodzi zapach gór. Przypominam sobie, jak bardzo marzyłam w domu by przejść całe Alpy. Cały rok nie mogłam się tego doczekać. Cały rok się przygotowywałam. Może powinnam dać sobie jeszcze jedną szansę. Nigdy tak szybko się nie poddawałam. Szukałam w sobie motywacji. „To co idziemy dalej?” - pyta Matěj. „Idziemy!” - odpowiadam.
W ciągu dnia znów pada deszcz, choć znacznie mniejszy niż przez poprzednie trzy dni. Jedyny hotel w okolicy jest przepełniony i nie pozostaje nam nic innego, jak szukać miejsca pod namiot. Sytuacja jest beznadziejna. Wokół są tylko ogrodzone pastwiska i łąki. Właściciel pastwisk nie pozwolił nam postawić namiotu. I nagle los się nad nami zlitował. Znajdujemy budynek wyglądający na opuszczony z małym trawiastym podwórkiem. A przy budynku jakiś człowiek szykujący się do odejścia. Pytamy go, czy możemy na podwórzu na jedna noc rozbić namiot. Budynek okazał się być niedokończonym jeszcze pensjonatem. „Tu macie łóżko z materacem, tu kuchnię z kuchenką gazową, a tu jest łazienka z prysznicem. Możecie zostać do jutra, do południa” - mówi właściciel pensjonatu. Ukrywamy entuzjazm i niepewnie pytamy o cenę noclegu. „Nic nie płacicie” - powiedział mężczyzna i zniknął w drzwiach. Co za szczęście! Na zewnątrz leje jak z cebra, a tu ciepły, suchy i całkowicie pusty pensjonat i w dodatku zupełnie za darmo. Syczy gaz. Gotuje się zupa. W pokoju jest przytulnie. Mamy świetny nastrój.
Dni 5. - 7.
Deszcz padał przez kolejne trzy dni. Szóstego dnia miała nas czekać droga na Birkkarspitze, najwyższy szczyt Alp Karwendelskich (2749 m n.p.m.). Pogotowie górskie wydało jednak zakaz wstępu na szlak z powodu bezpośredniego zagrożenia lawinowego. Ten etap wędrówki musimy zaplanować na nowo. Czeka nas dodatkowe 15 km, czyli łącznie około 40 km i do tego przewyższenie prawie tysiąc metrów w górę, a potem tysiąc w dół. Ten dzień będzie długi...
Dzień 8. i 9.
Przed nami dzień ósmy. Dziś statystyki deszczowych dni jeszcze się poszerzyły. Od początku podróży nie było ani jednego dnia bez opadów.Ósmy dzień to czas zlewy, cierpienia, bólu i nieznośnego zimna. Nie ma nic piękniejszego niż chwile, gdy w czasie górskiej wędrówki prowadzi nas słońce i nie ma nic bardziej bezlitosnego niż chwile, gdy na dwóch tysiącach metrów smaga nas deszcz z wichrem. Jak bardzo człowiek jest bezradny i bezbronny wobec złośliwości pogody!
Nadzieja na poprawę pogody pojawiła się dopiero dziewiątego dnia. Gdzieniegdzie na niebie płyną białe chmury a przez nie przebija się słońce. Nagle widzimy to, czego przez zimno i deszcze nie dostrzegaliśmy. Stoimy pośrodku krainy ośnieżonych szczytów, ciągnących się po horyzont. Góry przed nami i góry za nami. Wokół nas rozciąga się ziemia dziewicza, niedotknięta ludzką ręką, surowa i nieprzyjazna, ale równocześnie fascynująca i zapierająca dech w piersiach. Alpy są potężne i piękne, ogromne, wysokie i szeroko rozłożone. Gdy patrzy się na nie, odczuwa się pokorę przed potęgą natury i Boga. Wspinamy się na ośnieżone siodło Geierjoch skąd rozpościera się widok na białe szczyty Alp Tuxertalskich i zamarznięte jezioro Junssee. Jak cudownie!
Cały dzień była piękna górska pogoda. Po długim czasie wróciły dobry nastrój i siła wewnętrzna. Siedzimy na przeszklonym tarasie schroniska Tuxer-Joch i cieszymy się widokiem Alp Zillertalskich w świetle zachodzącego słońca, trzeciego pasma górskiego na drodze Monachium – Wenecja. Wydaje się, że złe chwile mamy za sobą, przynajmniej przez kilka dni.
Alpy Zillertalskie - Kto by się w nich nie zakochał?
Foto: Matěj Kovalevský
Postprodukcja: Čtyřhranka
Dzień 10.
Jest piękny słoneczny dzień. Dokładnie taki, o jakim marzyliśmy od ponad tygodnia. Czeka nas trudne przejście przez Freisenbergscharte, do centrum Alp Zillertalskich i zakończeniem w schronisku Olperer. Zaraz na początku naszej drogi przydarzyło nam się zejść z zalecanej trasy, dlatego wybieramy alternatywne przejście. Zwiodły nas ośnieżone oznakowania trasy i znaleźliśmy się na stromym zboczu pośród zasp. Jesteśmy w pułapce. Daleko w dole rysuje się cienka linia naszego szlaku. Dzieli nas od niej może tylko 50 metrów wysokości, ale wydają się być nie do pokonania. Nic innego nie możemy zrobić, musimy się tam dostać. Powolnymi i nieśmiałymi krokami posuwamy się po mokrym śniegu na stromym zboczu. Z każdym postawieniem nogi ryzykujemy, że poślizgniemy się i spadniemy lub wręcz pogrążymy się w otchłani.
Po wielkiej walce wreszcie dostajemy się na szlak i przełęcz. Nagle zaczynam odczuwać ostry ból kolan i każdy krok jest bardzo bolesny. A jesteśmy dopiero w połowie drogi. Kiedy ze szczytu przełęczy zobaczyłam naszą przyszłą drogę, byłam przerażona. Strome skaliste zbocza z przymocowanymi stalowymi linami ferraty, która częściowo pokryta jest śniegiem. W takim terenie musimy zejść 600 metrów, a ja ledwo mogę chodzić. Z ogromnym bólem małymi kroczkami posuwam się po siodle krok za krokiem. W trudnych miejscach Matěj podaje mi rękę, sporadycznie podpiera mnie. Droga nie ma końca...
Dni 11. - 15.
Przez pięć dni, pogoda była piękna. Przeszliśmy całe Alpy Zillertalskie z błękitnym niebem nad głową. Wydawało mi się, że na świecie nie ma piękniejszej krainy niż ta. Dwunastego dnia przekroczyliśmy granicę Włoch a czternastego dotarliśmy do pierwszego pasma Dolomitów.
Piszę te słowa piętnastego dnia, gdy znów dopadła nas deszczowa klątwa. Przez cały dzień nawet na minutę nie przestaje padać. Jesteśmy zmuszeni ponownie przeliczyć i zaplanować trasę i zamiast krótszego odcinka z długą wymagającą ferratą, wybieramy długie obejście i krótszą ferratę. Wspinamy się na siodło, po twarzach chlasta nas ostry deszcz, po płaszczach przeciwdeszczowych spływają strumienie wody. Nagle słychać potężny grzmot i zaraz potem pojawia się błyskawica. Burza złapała nas w najgorszym miejscu, jesteśmy tuż poniżej grani, i nie mamy się gdzie schować. Przypomniały mi się symboliczne pomniki nieszczęśliwych turystów, które widzieliśmy trzeciego dnia i znów pojawia się przerażenie i strach przed śmiercią. Znowu dane jest nam doświadczyć, jak jesteśmy mali i bezsilni wobec potęgi natury. Nie ma nic, co moglibyśmy zrobić by się ratować, co mogłoby nam pomóc. Stoimy na skalistym zboczu, jak okiem sięgnąć pusto, a wokół nas rozpętało się piekło. Nie pozostaje nic innego, jak tylko się modlić...
Dzień 16. i 17.
Po trudnej podróży poprzedniego dnia w czasie burzy i wichru, zarzekaliśmy się, że już nigdy nie pójdziemy w góry w złych warunkach pogodowych, nawet gdybyśmy mieli stracić cały dzień w schronisku. Prognoza pogody na szesnasty dzień była fatalna i byliśmy przekonani, że nigdzie nie wyjdziemy. A tymczasem na świecie nigdy nie było jaśniejszego nieba niż tego ranka. Ciemne indygo ostro skontrastowane szarością pionowych szczytów Dolomitów i wschodzącego słońca, które rzucało cienie na skały tworząc zapierające dech w piersiach rzeźby. To na pewno nie jest dzień, w którym powinniśmy zostać w schronisku. Tworzymy plan awaryjny na wypadek nagłego pogorszenia pogody i ruszamy w drogę.
Po długiej wspinaczce do podnóża skalnych wież, czeka nas strome podejście z linami. Teren wymaga wspinaczki na czworakach, czasami pomagamy sobie przyciągając ręce do lin. Pogoda jest piękna i wspinanie daje nam dużo radości. W krwi buzuje nam adrenalina, czujemy siłę i determinację. W tym momencie zauważyłam, że jestem o wiele silniejsza niż na początku podróży. Mam muskularne ręce i nogi, nie mam zadyszki. Oboje idziemy szybciej i robimy mniej przystanków. Wspinać się w trudnym terenie jest dla nas dużo łatwiejsze niż na początku.
Wspieliśmy się na szczyt a przed nami rozpostarł się jeden z najpiękniejszych widoków podczas całej podróży. Prawie 3 tysiące metrów n.p.m., wokół nie ma oznak życia, tylko skały i śnieg. Ten biało-szary płaskowyż przypomina krajobraz księżycowy, wokół grobowa cisza, tylko wiatr huczy w uszach. Zafascynowani niekończącą się skalistą pustynią przechodzimy przez oblodzony teren aż do Rifugio Boé. Mimo, że prognoza pogody sugerowała inaczej, dzień był wspaniały.
Przed nami był dzień siedemnasty i najwyższy szczyt całej trasy z Monachium do Wenecji – Piz Boé (3152 m n.p.m.). Pełni optymizmu z poprzedniego dnia wspinamy się, a ja po raz pierwszy w życiu szykuję się na przejście ferraty. Po chwili stoimy na szczycie, a pod nami jak okiem sięgnąć rozpościera się księżycowa kraina, którą ujrzeliśmy wczoraj. Jak blisko jesteśmy nieba!
Księżycowy krajobraz w pobliżu Piz Boé - Na trzech tysiącach metrów życie się zatrzymało. Krajobraz tutaj wygląda jak z innej planety.
Dzień zakończymy noclegiem w namiocie, u stóp Marmolady, najwyższego szczytu Dolomitów. Jest ciepły, wczesny wieczór i słońce zalewa krainę złotym blaskiem. Mijające dwa dni zapiszą się w naszej pamięci, jako jedne z najpiękniejszych jakie przeżyliśmy podczas całej wyprawy.
Dni 18.-20.
Jak kartagiński wódz Hannibal przecinamy w poprzek Alpy już dwadzieścia dni. Trzy tygodnie w górach nas zmieniły. Osmagani wiatrem i deszczem, umiemy już sobie lepiej radzić i nic już nie jest w stanie nas zaskoczyć. Mamy też szersze spojrzenie na wiele spraw, gdyż doświadczyliśmy czym jest nieprzychylność losu. Osiem dni z rzędu biczował nas deszcz, było nam zimno i wszystko mieliśmy mokre. Szliśmy wśród burz i wielokrotnie nie wiedzieliśmy gdzie będziemy spać. To wszystko uczyniło z nas silniejszych ludzi i pokazało nam, jak nieistotne i drobne są problemy w naszym codziennym życiu. Teraz nie mamy już wątpliwości, że dojdziemy do Wenecji. Czuję, że teraz już nas nic nie złamie.
Krajobraz w pobliżu Marmolady - Niektóre szlaki pojawiły się jakby wprost z moich marzeń o dalekich krainach..
Dzień 21.
Nadszedł najtrudniejszy dzień całej naszej wyprawy, etap wymagający i budzący obawy, przed którym przestrzegało mnie wiele osób. Czeka nas przejście przez szczyt Monte Schiara z ferratą typu C (= trasa trudna). Z wielkimi obawami śledzimy prognozy pogody, chociaż wiemy, że po prostu nie można im ufać. Gdyby nas dziś złapały deszcze i burze, znaleźlibyśmy się w sytuacji zagrażającej życiu, ponieważ cała ferrata wyposażona jest w żelazne i stalowe elementy. Ale jest słonecznie. Idziemy.
Schodzimy pionową i bardzo nierówną skalną ścianą. Teren jest surowy i wymagający, wspinamy się po stalowych linach, hakach, kotwach, stopniach i drabinkach. Jestem bardzo spięta i skoncentrowana, posuwam się powoli i maksymalnie ostrożnie. Elementy ferraty, z linami i karabinkami dają nogom pewność, pozwalają zapomnieć o strachu i możliwej katastrofie. Mogę lepiej skoncentrować się na wspinaczce. Największą trudnością jest znowu zbyt obszerny plecak. Nie ma problemu, by przejść trudną ferratę. Problem pojawia się wówczas, gdy trzeba ją pokonać trudną ferratę z dwudziestokilogramowym obciążeniem na plecach.
Przychodzi najtrudniejszy moment na tym ubezpieczonym odcinku i być może najtrudniejszym moment całej naszej wyprawy. Przed nami wyłonił się wielki lodowiec przykrywający nawet liny do asekuracji. Obejść się go nie da, gdyż ścieżkę przecina wodospad. Przejście pod nim jest zbyt ryzykowne, pod lodowcem jest głęboka przepaść, a skały są mokre od topniejącego lodu. Równie ryzykowne, ale jedyne możliwe, jest przejście po powierzchni. Lód jest śliski i ma bardzo duże nachylenie, poruszanie się bez raków jest praktycznie niemożliwe, dlatego Matěj stara się w zamarzniętym śniegu wydłubywać menażką dziury, które mają ułatwić przejście. Pokonanie zaledwie dwudziestu metrów lodu, zabrało nam ponad kwadrans. To była niezwykła walka.
Pod koniec dnia jesteśmy bardzo zmęczeni i wyczerpani, ale mamy poczucie wspinaczkowego spełnienia. Najtrudniejszy etap, którego większość ludzi unika, udało nam się przejść doskonale. Chociaż do finału podróży mamy jeszcze osiem dni, śmiało możemy już powiedzieć, że udało nam się pokonać wszystkie największe przeszkody na drodze z Monachium do Wenecji.
Dni 22.-27. - Belluno i Veneto
Następnego dnia dotarliśmy do Belluno, malowniczej włoskiej miejscowości leżącej w dolinie między górami, a przez kolejne dwa dni pokonaliśmy ostatnie, niższe pasmo Alp. Przechodzimy przez urodzajną krainę. Alpejskie sosny karłowate, porosty i mchy zmieniły się w winnice, palmy i drzewa oliwne. Jest ciepło i słonecznie. Trzy tygodnie w Alpach definitywnie za nami, to już zamknięty rozdział. Mamy za sobą najpiękniejszą część całej podróży, a Wenecja z każdym krokiem jest coraz bliżej.
Przez kolejne dni stawiamy na oszczędność. Ze względu na złą pogodę na całej trasie, nie mogliśmy spać w namiocie tyle razy, ile planowaliśmy, co znacząco wpłynęło na nasz budżet. Zdecydowaliśmy więc, że wszystkie noce do końca wyprawy spędzimy w plenerze. Najpierw rozbiliśmy namiot na obrzeżach Belluno, na placu zabaw. Wydawało się, że noc będzie spokojna, ale po dziesiątej zaczęło lać i była wielka burza. To była najgorsza noc całej naszej podróży!
Przez kolejne dni również towarzyszyły nam burze. Staramy się unikać nocowania w namiocie i poszukujemy jakiegokolwiek skromnego miejsca na biwak, byle pod dachem. Schronienie na kolejną noc znaleźliśmy obok śmietnika przy szkole katolickiej w miasteczku Tarzo. To nie dla ludzi o słabych nerwach!
Po kolejnej deszczowej nocy w namiocie, następnego dnia znaleźliśmy schronienie przed burzą w hangarze festiwalowym we wsi Fagare. Jednak nawet tutaj nie znajdujemy spokojnego snu. Pomieszczenie jest pełne komarów i spanie jest utrapieniem. Mamy tego dość. Po wielu nieprzespanych nocach jesteśmy wykończeni i załamani psychicznie. Jesteśmy na skraju wyczerpania, przynajmniej jedną noc chcielibyśmy przespać w godziwych warunkach, ale mamy prawie puste kieszenie a hotele są drogie. Jesteśmy w Jesolo, jest późne popołudnie, robi się ciemno i spodziewamy się kolejnej bezsennej nocy. Być może powinniśmy choć raz poprosić o pomoc i nocleg pod dachem. Ale kto mógłby mieć dla nas zrozumienie? Komu może zależeć na pomocy dwójce brudnych wędrowców? Tym razem naszym aniołem miłosierdzia stał się proboszcz miejscowego kościoła. Użyczył nam noclegu w jadalni, na probostwie i jeszcze ofiarował 20 euro na kolację. „Idźcie na pizzę” – zalecił i choć długo wzbranialiśmy się przed przyjęciem pieniędzy, w końcu z wielką wdzięcznością wzięliśmy je. Po długim czasie wreszcie porządnie się najedliśmy i wyspaliśmy.
Dzień 28. - Morze
Odzyskaliśmy siły i wewnętrzny spokój. Czeka nas ostatni etap z noclegiem na polu namiotowym a jutro dotrzemy do Wenecji. Jest gorący letni dzień. Już kilka dni wędrujemy w pocie, w 30-stopniowym upale i nie mamy, gdzie się ochłodzić. Przechodzimy przez półwysep za miejscowością Jesolo, kierujemy się na zachód i w dali słyszymy szum morza. Jesteśmy tak blisko! Po kilku kilometrach, w końcu przychodzi długo oczekiwana chwila i przed nami rozpościera się szeroka piaszczysta plaża. Morze! Po miesiącu długiej podróży, dotarliśmy w końcu do końca lądu. Jestem podekscytowana i wzruszona. Nigdy bym nie uwierzyła, jak cudownie jest kąpać się w morzu, do którego trzeba dotrzeć na piechotę, gdybym sama tego nie doświadczyła.
Tak, to się naprawdę wydarzyło. Na początku wydawało się niewiarygodne, że może się udać. Przejść pieszo całe Alpy wydawało się marzeniem z księgi wiecznych pragnień, wydawało się to niemożliwe i ponad moje możliwości. To już nie tygodnie i setki kilometrów dzielą nas od celu, a tylko kilka minut podróży promem. Wyglądam przez okno statku i przez morze wypatruję horyzontu, gdzie rysuje się cienka linia Wenecji, z każdą sekundą coraz wyraźniejsza. Tak chciałam doczekać tej chwili. I oto nadeszła, a mnie jest smutno, że wkrótce wszystko będzie już za mną. Koniec wyprawy coraz bliższy...
Jest południe, stoimy na placu Świętego Marka w Wenecji. Nagle wybija dwunasta i w całej Wenecji rozdzwoniły się dzwony. Jak pięknie! Dziesiątki kościelnych dzwonów z brązu brzmią głębokim głosem i tylko my wiemy dla kogo dzwonią. Po miesiącu pokonywa nia długiej i krętej drogi, stoimy u jej kresu i cała nasza opowieść kończy się. Przeszliśmy sześć pasm Alp, w nogach mamy ponad 700 km, szliśmy w upale i zimnie, w deszczu i burzy, przez szlaki błotniste, kamieniste, zaśnieżone i pokryte lodem. Nic nie okazało się tak wielką przeszkodą, żebyśmy jej nie mogli pokonać. Nie byliśmy przygotowani na wszystko, ale ze wszystkim udało nam się uporać. Myślę, że dzisiaj śmiało możemy powiedzieć, że świat należy do nas!
Tłumaczenie z języka czeskiego: Piotr Machul
Konsultacja: Anna Jakubowska
Korekta: Renata Modzelewska
Wyprawa przez Alpy z Monachium do Wenecji - Po kliknięciu na obrazek wyświetli się interaktywna mapa Google Maps.